Porządkowanie spraw. Rzeczy, które już tak przyrosły, że nawet nie zauważamy ich istnienia, ale są. I przeszkadzają. Niby o nich wiemy, niby chcemy to zmienić. Niby. I oto nadarza się (kolejna) okazja. Takie postanowienia wprowadzenia czy to zmian w kursie czy nadania sprawom innego biegu, czy jak raz ich zaprzestania często oparte są są na dacie. A właściwie oparty jest nasz system samooszukiwania. Postanawiamy, że oto od przyszłego miesiąca, bo ten tydzień to jeszcze niech będzie jak było. Czyli nie mamy właściwie przekonania do tej zmiany, czyli pasuje nam tak jak jest i szkoda się rozstać czy to z nawykiem czy z czynnością… Albo cel wydaje się nieosiągalny, albo tak abstrakcyjny i właściwie wmówiony przez ogół na zasadzie „powinienem/ powinnam” że nie do końca mamy przekonanie. W tym samym worku siedzą postanowienia „od wakacji” czy „od nowego roku szkolnego” (jeżeli to kogoś jakoś dotyczy). Najbardziej spektakularne i niejako zwyczajowe są te noworoczne. Z pisaniem listy, solennymi zapewnieniami i buńczuczną pewnością, że oto teraz zmieni się cały mój świat. No, może nie od samego pierwszego stycznia, bo trzeba wyleczyć kaca, a potem przecież nie można tak nagle i skoro tak, to może od lutego itd… I utwierdzają nas w tym nasi najbliżsi, bo w końcu po co się katować postanowieniami i stresować odstępstwami, (sami nie wolni od „postanowień”) skoro możemy w każdej chwili? Skoro w każdej chwili możemy przestać? Albo jak raz zacząć? A już najbardziej wdzięcznym sposobem zmian jest osławione „od jutra”. To jest to samo jutro, które czekało na Godota, które nigdy nie następuje i jest zawsze o jeden dzień przed nami. Które uchyla się przed złapaniem i kpi sobie z poważnego postanowienia wiedząc, że sami w to nie wierzymy.
Jedynym prawdziwym, rzetelnym sposobem jest zaczynanie od zaraz. Od teraz. Już. Natychmiast. To był ostatni kielon. W pół macha papierosa. Dziś idę się zapisać. Od tego kęsa mięsa które przełknąłem. Właśnie wyciągam kartkę i zaczynam pisać. Albo (tu wpisz to, co właśnie zaczynasz).

Czasami uda się nawet postanowić i jakiś czas trzymać w nim trwać. Ale wystarczy drobne potknięcie – ot, przyzwyczajenie, zupełnie przypadkowa pomyłka czy po prostu niedogodność nie pozwalająca nam uczynić tego, co postanowione. I zaczyna się tragedia samobiczowania i samousprawiedliwienia dlaczegóż to nie ma sensu owo postanowienie. Bo dowodnie przekonujemy się właśnie, że się nie uda, żeśmy nic nie warci i takie tam. To tak jakbyśmy sami szukali pretekstu do tego, by się czym prędzej zwolnić z własnych postanowień.

A swoją drogą – dlaczego takie postanowienia zawsze są jakimś poważnym wyrzeczeniem? Owszem, mamy świadomość że prowadzą do zdrowia, samodoskonalenia czy choćby poprawy wizerunku we własnych oczach, ale zawsze to jest droga przez mękę (przynajmniej na początku) i jeżeli szybko nie ma zachęcających efektów, to wszelkie niby przypadkowe potknięcia, pozwalające nam odpuścić zdarzają się jakoś częściej…

Nie jestem wolny od wszystkich tych przywar, ale też daleki od katowania się tym. Może dlatego że jestem doskonały? A może dlatego, że nie mam problemu by cokolwiek wprowadzić w czyn. Postanowienia? W każdej chwili! Choćby od jutra!..

Komentarze

comments